Dziś parę słów o moim ulubieńcu, który gości u mnie już trzeci raz po trochę dłuższej przerwie.. A więc coś jest na rzeczy, ponieważ w kwestii błyszczyków lubię eksperymentować, a do tego nie kończę ich zbyt szybko.. a najczęściej wcale. :D Poważnie, nie pamiętam kiedy ostatnio zużyłam jakiś błyszczyk do końca. A póki co mam ich zaledwie kilka (jakiś czas temu robiłam porządki). Z tym było jednak inaczej. Dlaczego...?
|
Po powiększeniu widać nawet skład.:)
Błyszczyk dostajemy w czarnym, podłużnym pudełeczku, co
oczywiście robi dobre wrażenie już na start - ale chyba każdy produkt tej firmy
jest w coś opakowywany podczas zakupu. Tak czy siak - plus na wejściu dla
firmy Inglot. Również za to, że podany jest skład błyszczyku, co dla pewnych
osób jest dość przydatne, ja akurat nie zwracam uwagi na takie rzeczy, a
przynajmniej nie przy tego typu kosmetykach.
Produkt znajduje się w ciekawie wyglądającej, cienkiej i
podłużnej "fiolce", w ilości 5,5 ml. Ścianki są
przezroczyste, przez co dokładnie widać rzeczywisty kolor. W moim przypadku
jest to numer 97, czyli bardzo jasny, mleczny odcień różu, czyli
kolor najbardziej pożądany u mnie w błyszczykach, zaraz po równie ukochanych
nudziakach. Oczywiście pozbawiony jakichkolwiek drobinek, niespecjalnie
przepadam za drobinkowymi błyszczykami, choć i takie się trafiały - jednak
ostatnio.. hmm.. raczej nie.
Aplikator błyszczyka to raczej standardowa, lekko ścięta
gąbeczka, zamieszczona na długim trzonku, który jak widać stale pozostaje
praktycznie całkiem czysty, nic się nie leje, wszystko pozostaje tam, gdzie ma
swoje miejsce. Konsystencja jest raczej w sam raz, nie za bardzo gęsta, ale też
nie lejąca, Sleeks Cream nie lepi się też jakoś okrutnie.
Potrzebne są dwa zanurzenia aplikatora aby dokładnie pokryć
najpierw jedną, a potem drugą wargę jedną warstwą błyszczyku. Nie jest to
raczej błyszczyk, którym można pomalować się "na szybko", konieczne
jest tu lusterko, bo głównie ze względu na kolor potrafi być nieco problemowy -
po omacku możemy nałożyć go nierównomiernie, może nam też lekko wypłynąć poza
kontur ust i utworzyć granicę, trzeba nad tym trochę zapanować, ale nie jest to
nic trudnego, wystarczy chwila. Natomiast po nałożeniu dwóch warstw należy
zapanować nad nim już nieco bardziej, bo skubaniec lubi tworzyć jednak
"piękną" obwódkę, można pomóc sobie palcem. Później już nic złego się
z nim nie dzieje.
Na zdjęciach co prawda widać kreseczkę na złączeniu warg, ale na
żywo nie rzuca się to w oczy. Tym bardziej, że fotki zrobiłam od razu po
nałożeniu produktu, po chwili sytuacja błyszczyka na ustach się stabilizuje.
Zdaję sobie sprawę, że trochę podkreśla bruzdy na wargach, ale z normalnej
odległości jest to bardzo słabo widoczne i jakoś mi to nie przeszkadza. Ale co
kto lubi. Trwałość jest dość bardzo średnia jak na błyszczyk przystało,
jedzenia i picia nie przetrwa. Raczej nie wysusza warg, ale też nie zauważyłam
nawilżenia. Polecam mieć do niego wypielęgnowane usta.
Tak mniej więcej prezentuje się na moich ustach :
JEDNA WARSTWA
DWIE WARSTWY
|
Wspomnę
może jeszcze o zapachu - jest absolutnie wspaniały, słodziutki, jakiś taki
waniliowy/karmelowy, ale zupełnie nieprzytłaczający moich nozdrzy. Chociaż
wydaje mi się, że po dłuższym czasie zmienia się na niekorzyść, przynajmniej
przy poprzedniej sztuce miałam taką sytuację, ale przyznam że dość długo leżał,
mógł się już nawet przeterminować. A ja go nie wyrzucałam, choć prawie nic z
niego nie zostało. :) Cóż..
Ostatnia sprawa - z tego co miałam okazję wyczytać na różnych blogach, stronach
wychodzi na to, że jest to trochę kontrowersyjny błyszczyk, ba, ten konkretny odcień budzi sprzeczne emocje, bo
błyszczyki z tej serii same w sobie są (z tego co wiem) całkiem dobre - nie
wiem, nie miałam dotąd żadnego innego koloru poza 97. A dlaczego
kontrowersyjny? Myślę, że dużo zależy tu od ogólnych oczekiwań co do tego
kosmetyku oraz od indywidualnej budowy, wyglądu warg - sama widziałam, że u
niektórych osób błyszczyk strasznie wchodził w zagłębienia i wyglądało to po
prostu nieestetycznie. Niektórym może też przeszkadzać fakt, że trzeba
poświęcić chwilkę, aby uzyskać ładny efekt. U mnie wszystko jest w normie, a
więc trzeba po prostu przekonać się na własnych ustach. Cena 20 zł jest może średnio przystępna jak
na zwykły błyszczyk, ale raczej do przyjęcia - zwłaszcza, że kolorów do wyboru
jest sporo, zarówno tych bezdrobinkowych, jak i z dodatkiem drobinek. Ja póki
co nie znalazłam lepszego zamiennika tego odcienia, choć nie jest ideałem.
Bardzo podobny do niego jest błyszczyk Bell, Milky Shake w odcieniu 010, który również posiadam,
ale jak dla mnie to nie to samo, w sumie sama nie wiem dlaczego. :)
Tak czy inaczej, z mojej strony mogę polecić ten odcień wszystkim fanatyczkom
mlecznych ust, przy odrobinie cierpliwości może wyjść z tego wiele dobrego.
Pozdrawiam serdecznie,
Karo. :*
Ślicznie wygląda:)
OdpowiedzUsuńDla mnie zbyt blady ten róż.
OdpowiedzUsuńnie lubię tak jasnych błyszczyków ;/
OdpowiedzUsuńTrochę wchodzi w załamania, ale mam wrażenie, że z większej odległości nie jest to widoczne. Ja w takich odcieniach wyglądam jak trup ;)
OdpowiedzUsuńwspaniały odcien, delikatnie a zarazem zmyslowo;))
OdpowiedzUsuńDla mnie za jasny, mam wrażenie, że usta są sine...
OdpowiedzUsuńBardzo fajny , mógłby być troszeczkę ciemniejszy :)
OdpowiedzUsuńObserwuję :)
Ciemniejszy byłby idealny:)
OdpowiedzUsuń